Presja na pośredników
Z technicznego punktu widzenia pośrednik zawsze ma możliwość usunięcia treści, która została opublikowana na jego platformie lub znajduje się na jego serwerze. Bardziej problematyczna, z jego punktu widzenia, jest ocena, czy powinien z tej możliwości skorzystać. Na tę ocenę największy wpływ ma regulacja prawna i zasady odpowiedzialności samych pośredników za treści, które publikują użytkownicy ich serwisów. Dyskusja o zasadach odpowiedzialności pośredników jest jednocześnie dyskusją o tym, w jakim stopniu powinni oni ingerować w przesyłane, hostowane lub publikowane treści.
Jeśli prawo, które reguluje działalność pośrednika, nakłada na niego warunkową lub bezwzględną odpowiedzialność za treść, która pojawia się na jego platformie lub serwerze, pośrednik będzie miał silną motywację, żeby zareagować. Z zasady żaden przedsiębiorca nie chce narażać się na odszkodowania i procesy sądowe. Jeśli jednak prawo zwalnia pośredników od wszelkiej odpowiedzialności za treść, reakcja na zgłoszenie, że konkretna informacja narusza czyjeś prawa, będzie zależała wyłącznie od oceny i dobrej woli konkretnego pośrednika. Od tego, jak ukształtujemy zasady odpowiedzialności pośredników internetowych, zależy ich stosunek do hostowanych treści, tj. to, czy będą skłonni je cenzurować, czy chronić przed zewnętrzną ingerencją. Im większa odpowiedzialność, tym większa skłonność do cenzury.
Idąc tym tropem, większość wysoko rozwiniętych krajów, w których spory o treść publikowaną w Internecie są istotnym problemem, przewiduje warunkową odpowiedzialność pośredników za treści, które publikują użytkownicy ich serwisów. To oznacza, że zgodnie z prawem pośrednik nie ma obowiązku monitorowania i oceniania informacji, jakie pojawiają się na jego platformie lub serwerze, natomiast powinien zareagować na zgłoszenia osób lub organizacji, które twierdzą, że konkretna informacja narusza ich prawa.
PRAWO WŁAŚCIWE
Ustalenie, jakiemu prawu podlega serwis internetowy, z którego korzystamy, bywa trudne. Pośrednik może być zarejestrowany...
w jednym kraju, mieć serwer w drugim, a prowadzić faktyczną działalność w trzecim. Od prawa każdego z tych krajów i tzw. reguł kolizyjnych, jakie przewidują, zależy to, której jurysdykcji podlega działalność pośrednika.
UŚUDE
W Polsce procedurę usuwania treści z Internetu na wniosek osób lub organizacji, ...
które uważają, że ich prawa zostały naruszone, reguluje ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną (artykuł 14).
PROBLEMATYCZNA WIEDZA
Ustalenie, czy i kiedy pośrednik dowiedział się, że konkretna informacja może naruszać prawo, jest bardzo problematyczne...
Czy sam fakt, że pośrednik moderuje treści w swoim serwisie (a więc ktoś to wszystko czyta!), oznacza, że wie o naruszeniach prawa? A co, jeśli moderacja jest półautomatyczna i polega tylko na usuwaniu wulgaryzmów? Czy każde zgłoszenie, bez względu na treść, pośrednik powinien traktować jako wiarygodne? W praktyce te dylematy muszą rozstrzygać sądy.
„Zauważ i zdejmij”
Na świecie rozwinęły się różne warianty warunkowej odpowiedzialności pośredników za treść, różniące się przede wszystkim rodzajem reakcji, której prawo oczekuje od pośrednika po otrzymaniu zgłoszenia. Najczęściej spotykanym i przyjętym także w Polsce jest wariant określany angielskim terminem notice & takedown (ang. ‘zauważ i zdejmij’).
W tym wariancie pośrednik nie ponosi odpowiedzialności tak długo, jak długo nie wie, że na jego serwerze lub platformie internetowej znajduje się treść, która narusza czyjeś prawa lub prawo powszechnie obowiązujące. Od momentu, w którym został o tym poinformowany przez samego pokrzywdzonego albo odpowiedni organ państwowy (policję, sąd, prokuraturę), może już być pociągnięty do odpowiedzialności – chyba że odpowiednio zareaguje, czyli usunie sporną treść. W niektórych systemach prawnych, zanim ją usunie, musi jednak zawiadomić autora i wysłuchać jego racji.
Polskie prawo tego dodatkowego etapu nie przewiduje. Jeśli pośrednik usunie sporną treść, będzie zwolniony z odpowiedzialności. Oczywiście, właściciel serwera czy platformy internetowej nadal może odmówić i pozostawić treść opublikowaną (np. jeśli uzna zgłoszenie za niewiarygodne albo uzna racje autora), ale wówczas naraża się na odpowiedzialność.
Odpowiedzialność za opublikowanie treści naruszających prawo w pierwszym rzędzie ponosi sam publikujący. W polskim prawie pośrednik (np. hostujący treść) odpowiada tylko, jeśli wie o naruszenia prawa i nie reaguje. Pośrednik nie ma obowiązku monitorowania i oceniania informacji, jakie pojawiają się na jego platformie lub serwerze.
Ryzyko, że osoba lub organizacja, która uważa, że jej prawa zostały naruszone, wniesie pozew przeciwko pośrednikowi, który pozostawił sporną treść opublikowaną, zależy od okoliczności. Wiedzą to też pośrednicy i niestety zdarza się, że inaczej traktują zgłoszenia od osób prywatnych, a inaczej od kancelarii prawnych czy organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi.
Z CZYM MUSZĄ SOBIE RADZIĆ POŚREDNICY?
Zapytaliśmy administratorów najpopularniejszych serwisów internetowych na polskim rynku, jakie problemy najczęściej zgłaszają ich użytkownicy...
Oto szybki przegląd: groźby karalne, naruszenia prywatności i tajemnicy korespondencji, treści epatujące nagością, zniewagi, wulgaryzmy, stalking, dręczenie, naruszenia dóbr osobistych (czci, wizerunku), drastyczne treści, podżeganie do nienawiści, obraza uczuć religijnych, wyłudzenia, oszustwa, nachalne treści reklamowe, podszywanie się pod czyjąś tożsamość, przejmowanie kont.
NOTICE & TAKEDOWN W UE I USA
W Unii Europejskiej procedurę usuwania treści z Internetu na wniosek wprowadza art. 14 dyrektywy o handlu elektronicznym...
Mówi on, że w przypadku świadczenia usługi polegającej na przechowywaniu informacji usługodawca nie odpowiada za informacje, które dla kogoś przechowuje, jeśli spełnia dwa warunki:
nie ma „wiarygodnej wiadomości” o bezprawnym charakterze działalności lub informacji;
jak tylko taką wiadomość uzyska, podejmuje odpowiednie działania w celu usunięcia lub uniemożliwienia dostępu do informacji.
W USA podobną procedurę przewiduje ustawa o nazwie Digital Millennium Copyright Act (DMCA), która uwalnia od odpowiedzialności za niezgodne z prawem treści tych dostawców usług internetowych, którzy nie wiedzą o ich bezprawnym charakterze i nie zarabiają bezpośrednio na nielegalnej aktywności. W literaturze amerykańskiej zasady odpowiedzialności pośredników są określane jako DMCA safe harbour, a zgłoszenia treści do usunięcia są określone jako DMCA notice.
Informacja przed sądem
Odpowiedzialność za opublikowanie treści naruszających prawo w pierwszym rzędzie ponosi sam publikujący. W polskim prawie pośrednik (np. hostujący treść) odpowiada tylko, jeśli wie o naruszenia prawa i nie reaguje. Pośrednik nie ma obowiązku monitorowania i oceniania informacji, jakie pojawiają się na jego platformie lub serwerze.
Teoretycznie każdy, kto uważa, że informacja opublikowana w Internecie narusza jego prawa, może pozwać jej autora. W praktyce okazuje się to bardzo trudne, ponieważ polska procedura wymaga podania danych osobowych autora (imienia, nazwiska, miejsca zamieszkania, adresu, a w przypadku postępowania elektronicznego nawet numeru PESEL). Próba wydobycia tych danych od osoby, którą zamierzamy pozwać, z zasady napotka opór. Lepszym źródłem tego typu informacji, choć też nie zawsze, jest pośrednik, który może mieć dane osobowe swoich użytkowników. Tą drogą spór o treść znowu wraca do pośrednika i jego oceny.
Czy właściciel serwera lub platformy internetowej powinien udostępniać nasze dane każdemu, kto twierdzi, że zamierza nas pozwać? Jak uchronić użytkowników usług internetowych przed ryzykiem, że ktoś wyłudzi ich dane nie na potrzeby złożenia pozwu, ale tylko po to, by na własną rękę „dochodzić sprawiedliwości” (np. wysyłać groźnie wyglądające listy wzywające do zapłaty)? To poważne dylematy, zwykle rozstrzygane przez Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych lub sąd. Niestety, w tego typu sprawach nadal brakuje jasnej linii orzeczniczej.
W 2010 r. Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie wydał wyrok, który dotyczył kobiety żądającej od pewnej firmy ujawnienia numerów IP osób, które logowały się do prowadzonego przez nią portalu. Kobieta zwróciła się w tej sprawie do Generalnego Inspektora Ochrony Danych (GIODO). Ten nakazał firmie ujawnienie numerów IP. Firma złożyła wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy, argumentując, że numeru IP nie można uznać za daną osobową. GIODO podtrzymał swoje stanowisko, a sprawa trafiła do Sądu Administracyjnego w Warszawie. Ten uznał, że GIODO miał rację. Podkreślił, że prawo do swobodnej anonimowej wypowiedzi nie może chronić osób, które naruszają prawa innych osób.
Zupełnie inny wyrok został wydany na początku 2013 r., mimo że sytuacja była analogiczna: dwie osoby poprosiły pewną firmę o udostępnienie numerów IP przypisanych do użytkowników prowadzonego przez nią forum. GIODO nakazał firmie udostępnienie danych. Firma odmówiła i złożyła skargę. Tym razem WSA uznał, że skarga zasługuje na uwzględnienie, gdyż GIODO błędnie pominął regulacje przewidziane w ustawie o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Zdaniem sądu ta ustawa wprowadza odrębne zasady udostępniania danych dla usług internetowych. „Wydawanie takich informacji jak adres IP komputera może nastąpić wyłącznie na żądanie sądu lub prokuratora, zawarte w odpowiednim postanowieniu tych organów” – stwierdził sąd.
Szantaż z użyciem organów ścigania
Prywatne firmy (…), wykorzystując nowoczesne technologie, uważnie przeczesują cały internet. Czasami nawet stosują parapolicyjne prowokacje, by dopaść podejrzewanych o piractwo internautów. A potem? Straszą sądem i wymuszają odszkodowania. Nieraz kilkudziesięciotysięczne. By dotrzeć do „winnych przestępstwa”, wykorzystują jako narzędzia policję, prokuraturę i kodeks postępowania karnego. (Małgorzata Kolińska-Dąbrowska, „Sieć w sieci”, Gazeta Wyborcza)
Małgorzata Kolińska-Dąbrowska w swoich reportażach z 2012 r. opisała rażące przykłady nadużywania procedury karnej przez organizacje zarządzające prawami autorskimi i reprezentujące je kancelarie prawne. Okazuje się, że tysiące użytkowników Internetu w Polsce pada ofiarą swoistego szantażu.
Pełnomocnicy twórców, producentów oprogramowania i wydawnictw zawiadamiają organa ścigania o domniemaniu popełnienia przestępstwa tylko po to, by z ich pomocą wydobyć od pośredników dane użytkowników podejrzanych o naruszenia praw autorskich. Dane osobowe trafiają do akt postępowania, skąd przechodzą w ręce prywatnych firm. Na tej podstawie kancelarie prawne i firmy windykacyjne wysyłają groźnie brzmiące listy z żądaniem zapłaty odszkodowania za domniemaną kradzież, strasząc sądem lub policją. Większość użytkowników, nawet jeśli nigdy nie naruszyła prawa autorskiego, ulega presji i płaci. To bezprawny, ale wciąż bardzo skuteczny proceder.
Co skrzeczy w procedurze notice & takedown?
O procedurze usuwania treści na wniosek osób, które uważają się za pokrzywdzone, można powiedzieć to samo, co mówi się o demokracji – nie jest idealna, ale niczego lepszego jeszcze nie wymyślono. Usuwając treść, pośrednik wchodzi w rolę arbitra w sporze, mimo że często nie potrafi przesądzić, kto ma rację. Informacja w Internecie porusza się jednak tak szybko, że czasem nie można czekać na sąd.
O procedurze usuwania treści na wniosek można powiedzieć to samo, co mówi się o demokracji – nie jest idealna, ale niczego lepszego jeszcze nie wymyślono. Jest krytykowana zarówno przez obrońców praw użytkowników sieci, jak i przez zwolenników ostrzejszego nadzoru nad publikacją treści w Internecie.
Zwolennicy ostrzejszego nadzoru mówią, że często mija zbyt wiele czasu, zanim zgłoszona do usunięcia treść zostanie faktycznie skasowana. Na przykład posiadacze praw autorskich argumentują, że jeśli ktoś opublikuje piosenkę bez pozwolenia, a na jej usunięcie trzeba czekać 24 godziny lub dłużej, ponoszą poważne straty, bo w tym krótkim czasie piosenkę mogą pobrać tysiące osób.
Zdaniem obrońców praw użytkowników Internetu procedura notice & takedown jest często nadużywana; wykorzystuje się ją do tego, aby usunąć informację całkowicie legalną i nienaruszającą niczyich praw. Na przykład może się zdarzyć, że znana wytwórnia muzyczna zażąda usunięcia filmu opublikowanego w serwisie wideo, powołując się na swoje prawa autorskie. Właściciel serwisu – szczególnie jeśli jest to serwis niszowy, bez środków na profesjonalną pomoc prawną – z dużym prawdopodobieństwem zareaguje na zgłoszenie, bo argumentacja przygotowana przez dobrego prawnika wyda mu się wiarygodna. Niestety, może się okazać, że wytwórnia wcale nie ma praw do treści, które de facto cenzuruje.
W 2008 r. koncern medialny Viacom zażądał usunięcia z serwisu YouTube filmu pt. Juxtaposer, który został tam opublikowany przez… jego autorkę, Joannę Davidovich. YouTube poinformował ją, że Viacom chce usunąć film. Autorka zgłosiła sprzeciw i ostatecznie uniknęła ocenzurowania. W jaki sposób Viacom tłumaczył się ze swojego żądania? Wytwórnia prezentowała sporny film w czasie festiwalu, a potem „zapomniała, że nie miała do niego praw na wyłączność”.
W maju 2007 r. duże oburzenie wśród internautów wywołało zamknięcie serwisu Napisy.org, który umożliwiał pobranie napisów do filmów przygotowanych przez tłumaczy-amatorów. Serwis zamknięto rzekomo z powodu naruszenia praw autorskich należących do twórców filmu, mimo że od początku nie było jasne, czy udostępnianie amatorskich tłumaczeń bez pobierania za to wynagrodzenia faktycznie narusza czyjeś prawa. Dopiero w 2013 r. prokuratorzy podjęli decyzję o umorzeniu śledztwa na podstawie opinii biegłych. Okazało się, że serwis działał zgodnie z prawem.
Za późno: Napisy.org zniknęły z sieci, a twórcy serwisu nie mieli już sił, by uruchomić go na nowo.
Sami posiadacze praw autorskich przyznają, że czasem błędnie żądają usunięcia treści z Internetu. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że wytwórnie filmowe i muzyczne posiadają zautomatyzowane systemy wykrywania treści pirackich i wysyłania zgłoszeń do największych firm internetowych.
W maju 2013 r. wytwórnie Viacom, Paramount, Fox i Lionsgate zwróciły się do różnych serwisów (m.in. do Google) z prośbą o usunięcie linków do filmu TPB AFK. Film był niezależną produkcją, udostępnioną w Internecie za zgodą jego twórców. Ponieważ opowiadał o twórcach słynnej strony The Pirate Bay, automatyczny system wykrywania „pirackich” treści prawdopodobnie uznał go za naruszający prawo. Tymczasem film nie był ani trochę „piracki”.
Z raportu przejrzystości Google’a wynika, że w tylko czerwcu 2013 r. posiadacze praw autorskich poprosili tę firmę o usunięcie ponad 14,8 mln adresów z wyników wyszukiwania! W sumie takie prośby wystosowało 1928 organizacji. Google twierdzi, że nie odpowiada pozytywnie na wszystkie prośby usunięcia treści i stara się wyłapywać nadużycia. Przy milionach tego typu zgłoszeń miesięcznie pomyłki wydają się jednak nieuniknione. Niestety, nadużywanie procedury notice & takedown może być wynikiem pomyłki, ale równie często służy usuwaniu z sieci informacji niewygodnych dla określonych firm.
W lutym 2013 r. doszło do wypadku na torze wyścigowym Daytona w USA. Zderzyło się 10 aut, odłamki poleciały na widownię, 28 osób zostało rannych. Wypadek pokazano w telewizji, ale w taki sposób, że incydent nie wyglądał bardzo groźnie. Potem w Internecie pojawił się film „nieoficjalny”, nagrany przez amatora, który przedstawiał całe wydarzenie w gorszym świetle.
Organizacja NASCAR, będąca organizatorem wyścigów aut seryjnych w USA, postanowiła wykorzystać swoją pozycję i poprosiła YouTube o usunięcie amatorskiego nagrania. NASCAR powołała się na swoje prawo do rozpowszechniania transmisji z wyścigu. Internauci zauważyli usunięcie amatorskiego filmu i komentowali to m.in. na Twitterze. Potem sprawę zaczął drążyć „Washington Post” i wreszcie YouTube przywrócił dostęp do amatorskiego filmu.
PRZEJRZYSTOŚĆ USUWANIA
Próby badania nadużyć związanych z procedurą usuwania treści z Internetu na wniosek podejmują organizacje obywatelskie...
W 2001 r. Electronic Frontier Foundation uruchomiła serwis Chilling Effects, w którym są zbierane i analizowane różne wezwania do usunięcia treści kierowane do amerykańskich firm internetowych. Dzięki Chilling Effects udało się odkryć i opisać wiele nadużyć lub prób nadużywania procedury notice & takedown. Niektóre firmy internetowe z własnej inicjatywy publikują tzw. raporty przejrzystości, informujące o tym, kto i kiedy prosił je o usunięcie jakichś treści. Taki raport przygotowują m.in. Google i Twitter.